„Lechita nie pęka” czyli… „Co ja robię tu!”

15 września po raz pierwszy w tym składzie pobiegliśmy w 47. odsłonie Biegu Lechitów. Tyle lat ten bieg funkcjonuje na biegowej mapie Polski, a jakoś nigdy nie było nam po drodze… Ale co się odwlecze, to nie uciecze… W piątek organizatorzy informowali, że bieg odbędzie się mimo doniesień z południa Polski i deszczowych prognoz na weekend.

W niedzielny ranek, gdy miasto jeszcze błogo spało, my wpakowaliśmy się w busa i wystartowaliśmy z Grodziska. W ostatnim momencie zatrzymaliśmy się w Ptaszkowie po ostatniego marudera i ruszyliśmy w kierunku Gniezna.

W biurze zawodów szybko odebraliśmy pakiety startowe, a największą frajdę sprawiły nam drewniane łyżki dołączone do pakietu. Okazuje się, że niewiele nam trzeba do szczęścia…

Przejazd na miejsce startu w Lednicy odbył się autobusami miejskimi. Biletów nie sprawdzali. Tutaj, przynajmniej my, nie mieliśmy żadnych problemów, choć im dalej odjeżdżaliśmy, tym bardziej docierała do nas świadomość odległości, jaką musimy pokonać, żeby dotrzeć do mety… i do naszego busa.

Na miejscu startu nie było nam do śmiechu. Zaczęło padać coraz mocniej, do tego mocny boczny wiatr… no tak, już wiemy, co nas będzie czekać podczas biegu. Ale zanim to nastąpi, musimy odczekać jeszcze 1,5 godziny. W tym czasie próbujemy schować się pod namiotem i napić się trochę kawy. Nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł. Pod namiotem ciasno, ale przynajmniej nie pada na głowę i jest trochę cieplej. Przed 11.00 udajemy się na start i ustawiamy się w strefach czasowych. Na trasę organizatorzy puszczali nas w krótkich odstępach czasowych, choć nie było ku temu potrzeby. Pierwsze osiem kilometrów do łatwych i przyjemnych nie należały. Ostry boczny wiatr, zacinający deszcz… ewidentnie w grupie biegło się lepiej, zwłaszcza jeśli ktoś mniejszy ustawił się za kimś większym. Od 10. kilometra już tak nie wiało, ale wszyscy byli kompletnie przemoczeni. Na 12. kilometrze widać już wiadukt, na który trzeba wbiec. Po wiadukcie już tylko długa prosta w kierunku mety. Ten kilku-kilometrowy odcinek wzdłuż drogi krajowej do łatwych nie należał. Ale na pewno rekompensował to moment na około 2 km przed metą, gdy było już widać wieżę katedry gnieźnieńskiej. Na końcówce czekał nas już tylko zbieg w kierunku miasta i placu św. Wojciecha, gdzie rozlokowana była meta biegu. Medal na szyję, folia do ręki i przemieszczamy się dalej.

Na mecie miasteczko biegowe prawie jak na Słowacji: tacka w rękę, chodzisz po stoiskach i nakładasz, co chcesz. I do tego piwko z kija lub butelki – co kto chce i preferuje. Muzyka w tle… była by super zabawa, gdyby nie pogoda i kompletne przemoczenie.

Podsumowanie? Bieg w warunkach atmosferycznych do łatwych nie należał. Sama trasa, przez swoje długie proste, też była trochę męcząca, ale dzięki dużym oznaczeniom kilometrowym psychicznie było do przebrnięcia, bo mijając jeden taki winder, w oddali już było widać kolejny… Ale wszystko i tak rekompensuje zgrana ekipa klubowa!

Wyjazd został zrealizowany dzięki dotacji z budżetu gminy Grodzisk Wielkopolski w ramach działalności na rzecz integracji europejskiej oraz rozwijania kontaktów i współpracy między społeczeństwami pod nazwą Biegaj z nami 2024.

Możliwość komentowania została wyłączona.