Chudy Wawrzyniec 2014
15 lutego 2014. Niby zwykły dzień, ale dla grona osób wyczekiwanie na godzinę 15 to tego weekendu sprawa najwyższej rangi. Równo o tej godzinie zostają uruchomione zapisy na ultramaraton Chudy Wawrzyniec, który ma się odbyć 9. sierpnia w Beskidzie Żywieckim. Po pierwszych 5 minutach na liście startowej jest już ponad 200 osób! Lista zapełnia się w rekordowym tempie i szybko osiąga wyznaczony limit 700 osób. Jednak zapisy trwają nadal i ostatecznie mamy 850 uczestników. Niestety limit jest rzeczą świętą i okazuje się, że z osób zapisanych komputer wylosuje 700, które będą mogły wystartować. Kilka dodatkowych dni oczekiwania na wiadomości od Organizatorów, ale na szczęście okazuje się, że wszyscy, którzy z Grodziska chcieli jechać, zostali zaklasyfikowani. Wielka ulga, radość i euforia przechodząca stopniowo w wątpliwości – czy na pewno damy radę. W końcu trasa jaką mieliśmy pokonać do łatwych nie należy, a dystans 50+ i 80+ (czyli ok. 55 km i 86 km) już sam w sobie jest troszkę powalający. Jednak grupa ambitnie wymarzyła sobie pobiec w górach, więc nie pozostało nam nic innego, jak zabrać się za przygotowania fizyczne i mentalne do tego jakże ważnego dla nas wydarzenia biegowego.
8 sierpnia o 4.30 z Grodziska ruszają 2 auta, a w nich podekscytowana grupa biegaczy odliczająca ostatnie 24 godziny, które dzielą nas od startu w naszym pierwszym ultramaratonie górskim. W Ujsołach stawiamy się około południa, mamy trochę czasu na zakwaterowanie, po czym wszyscy udajemy się do Rajczy, gdzie znajduje się biuro zawodów. Na miejscu już czuć biegową atmosferę, która momentalnie zaczyna nam się udzielać. Odbieramy pakiety startowe, dowiadujemy się szczegółów na temat biegu i trasy, robimy szybkie zakupy i wracamy do bazy noclegowej, żeby wypocząć przed startem.
9 sierpnia w okolicy godziny 2 nad ranem wszyscy już jesteśmy na nogach. Nie zadzwonił jeszcze żaden z ustawionych budzików i w sumie już nie musiał, bo emocje dały o sobie znać i nie było mowy o dłuższym spaniu. Spakowani i wyszykowani – ruszamy na przystanek, skąd o 3.30 zabiera nas podstawiony przez organizatorów autobus. Start biegu przewidziany jest na godzinę 4. rano i mieści się przy amfiteatrze w Rajczy. Po dotarciu na miejsce robimy sobie kilka pamiątkowych zdjęć, życzymy powodzenia i ustawiamy w miejscach gdzie każdy z nas rozpocznie bieg. Wybija godzina 4. i zaczynamy odliczanie…10…9… mam wrażenie, że serducha na chwilę przestały nam bić ..3…2…1… START!!! Przebiegamy wąską drogą, po bokach której są ustawieni wolontariusze z Pokojowego Patrolu z odpalonymi czerwonymi racami. Efekt jest niesamowity. Dookoła noc, ogromna ilość czerwonego dymu i 2 rzędy czerwonych świateł, pomiędzy którymi biegnie prawie 700 biegaczy, ruszających by zmierzyć się z górami, samym sobą i własnymi słabościami.
Pierwsze 6 kilometrów to trasa asfaltowa pnąca się lekko w górę, z której później wbiegamy w czerwony szlak prowadzący na Wielką Raczę. Już od początku jest dość stromo i biegnie się ciężko, ale wszystko rekompensuje nam przepiękny widok wschodzącego słońca. Niebo z granatowego przechodzi w bladoróżowe i żółte, powoli ukazując zarys gór. Doznania estetyczne potęguje fakt, że w dole nad miastem rozciąga się mgła, więc widzimy szczyty piętrzące się nad szarym puchem. Bardzo duża liczba zawodników przystaje, żeby podziwiać ten widok lub porobić kilka zdjęć na pamiątkę. Jednak trzeba biec dalej, bo przed nami jeszcze 50, a dla tych bardziej dzikich – 80 kilometrów szaleństwa.
Zaliczamy pierwszy punkt kontrolny, usytuowany na 10 kilometrze, następnie przez Rachowiec (954 m n.p.m.) zbiegamy w dół na Przełęcz Graniczną (755 m n.p.m.) tylko po to, żeby za chwilę zmierzyć się z prawie pionowym podejściem na Beskid Graniczny (875 m n.p.m.). Tu mamy okazję na własnej skórze przekonać się, jak bardzo biegi górskie różnią się od asfaltowych, jak są wymagające i piękne jednocześnie. Ale okazuje się, że to dopiero początek atrakcji, bo za chwilę czeka nas zbieg, a za nim kolejne podejście, które wydawało się nie mieć końca. Wdrapujemy się na Kikulę, której szczyt usytuowany jest 1087 m n.p.m. Chyba nie było osoby, która by tam nie przystanęła żeby wyrównać oddech. Chwila odpoczynku przy dość delikatnym zbiegu na Marugę (1073 m n.p.m.) i dalej na Mały Przysłop (996 m n.p.m.) i walczymy dalej na podejściu na Wielki Przysłop (1037 m n.p.m.), Obłaz (1042 m n.p.m.) żeby dotrzeć do wyczekiwanej przez niektórych Wielkiej Raczy (1263 m n.p.m.), na której znajdowało się Schronisko PTTK. Ładujemy akumulatory, uzupełniamy wodę i ruszamy dalej przepięknym, malowniczym szlakiem, który ciągnie się aż do kolejnego Schroniska umiejscowionego na Przełęczy Przegibek (1000 m n.p.m.). Jest to w sumie około 10 kilometrowy odcinek, który osobom poruszającym się wolniej dawał możliwość upajania się pięknymi widokami. Od Schroniska na Przegibku, gdzie znajdował się jedyny na trasie 50+ punkt odżywczy ruszamy na Wielką Rycerzową (1226 m n.p.m.), której podejście również dało nam w kość. Na szczycie znajdował się 4. punkt kontrolny, na którym zawodnicy ostatecznie decydowali, czy chcą zmierzyć się z trasą dłuższą czy krótszą i rozbiegali się w odpowiednich kierunkach. Aby mieć możliwość wyboru trasy dłuższej, trzeba było wstawić się na tym punkcie maksymalnie po 8 godzinach od startu – czyli w samo południe. Z Grodziskiego Klubu Biegacza tylko Piotr Humerski zdecydował się na trasę dłuższą, pozostałe 4 osoby ruszyły szlakiem zielonym w dół, prowadzącym do Wiertalówki (1062 m n.p.m.) dalej piękny podzielony na kilka części niczym zjeżdżalnia w Aquaparku podbieg na Kotarz (1107 m n.p.m.) i dalej na Muńcuł (1165 m n.p.m.), z którego czekał nas morderczy zbieg do Ujsoł, gdzie umiejscowiona była meta. Dosłownie czuliśmy jak palą nam się mięśnie czworogłowe ud. Po tych wszystkich zbiegach i podbiegach dostajemy się na asfalt w Ujsołach, którym dobiegamy do mostku, na końcu którego mieści się już ostatni pomiar czasu, ten najważniejszy, ukochana meta.
Brawa, gratulacje, medal, łzy radości w oczach i człowiek momentalnie zapomina o bólu, jaki przed chwilą przeżywał. Posiłek regeneracyjny, złoty izotonik i w komplecie idziemy nad rzekę ochłodzić zmęczone nogi. Tak jak biegliśmy, w butach i strojach siadamy w zimnej wodzie, która przynosi cudowne ukojenie wykończonym mięśniom. Jest to o tyle fajne miejsce, że znajduje się na wprost mostku, którym wbiegaliśmy na metę i teraz my możemy bić brawo i patrzeć, jak inni finiszują i jak ból i zmęczenie wyrysowane na ich twarzach w mgnieniu oka zmienia się w szeroki uśmiech, radość i euforię. W drodze do pensjonatu Piotr opowiada nam z czym musiał się zmierzyć na trasie 80+ i szczerze powiedziawszy jest to dla nas niepojęte. Jeszcze więcej zbiegów i podbiegów z tego 4 tak katorżnicze i pionowe, że trudno było utrzymać równowagę. Stwierdził, że nie przypuszczał, że będzie aż tak ciężko. Trzeba przyznać, że tereny całkowicie odmienne od naszych w Wielkopolsce, a także żar lejący się z nieba dały nam popalić. Wracamy do domu obolali, z zakwasami, ale bogatsi o nowe doświadczenia biegowe i przede wszystkim szczęśliwi i zadowoleni. Bo w końcu każdy z nas jest zwycięzcą. A po drodze już powoli planujemy start w kolejnej edycji… 🙂
Magdalena Hejnar