42km 195m szczęścia – 36. Maraton Warszawski

42km 195m szczęścia.

Miesiące przygotowań do przebiegnięcia królewskiego dystansu. Przygotowań zarówno ciała, jak i ducha, bo kiedy jedno zawiedzie, zawsze pozostaje to drugie. Niecierpliwie odliczam dni, już nie mogę się doczekać, kiedy moje nogi przekroczą linię mety na płycie Stadionu Narodowego po raz pierwszy pokonując dystans maratonu. Ten dzień miał nastąpić 28 września, start o godz. 9:00.

SAM_4816

Aż w końcu to, co kiedyś nierealne, było zaledwie na wyciągnięcie ręki, muszę tylko po to sięgnąć. I stało się, wyjeżdżamy (Martyna, Krzysiek i Maciej) dzień wcześniej z samego rana, żeby odebrać pakiety startowe i zwiedzić choćby Stare Miasto Warszawy. Po niespełna 4 godzinach docieramy do naszej bazy noclegowej mieszczącej się przy Krakowskim Przedmieściu. Jeszcze tylko chwila na rozpakowanie walizek i idziemy odebrać pakiety do miejsca, które nazajutrz miało być naszą oazą po kilkugodzinnym biegu. Wydawanie pakietów startowych odbywało się bardzo sprawnie, mogliśmy więc na spokojnie udać się na targi sportowe w celu zakupienia cudownego specyfiku dodającego skrzydeł* podczas biegu. Jeszcze tylko kilka zdjęć na trybunach Stadionu Narodowego i wracamy Mostem Poniatowskiego – miejscem startu maratonu – w kierunku Starego Miasta w celu dostarczenia naszym organizmom niezbędnych kalorii. Szczęśliwi, bo najedzeni (ba! przejedzeni!) już o zmroku wracaliśmy do pokoju na odpoczynek przed tym najważniejszym dniem.

Budzik nastawiony na 6:50, bo musimy wyjść na start już około 8. Budzę się znacznie wcześniej z myślą, że to będzie dobry dzień – mój dzień. Posileni śniadaniem mistrzów, czyli kanapkami z dżemem truskawkowym i murzynkiem, w którym pełno czekolady, zaopatrzeni w żele i inne cuda, profilaktycznie wysmarowani wazeliną, gotowi do boju potruchtaliśmy na start 36. Maratonu Warszawskiego. Tłumy biegaczy na moście ustawionych w swoich strefach czasowych przed sygnałem startu mogły posłuchać utworu Czesława Niemena „Sen o Warszawie”. Jeszcze chwilka i …… start elity, a następnie całej reszty biegaczy. Każdy ma swój cel. Celem Macieja było osiągnięcie każdego czasu poniżej 3h i 58min. Moim celem było dobiegnięcie do mety poniżej 5h noga w nogę z Krzyśkiem. Specjalnie przygotowana na ten bieg opaska na rękę w chwilach zwątpienia miała do mnie krzyczeć: „Always earned, never given”. Jak się później okazało, nie była w ogóle potrzebna. Kilka dni przed startem miałam obawy, że podczas biegu może stać mi się coś, co nie pozwoli osiągnąć założonego celu. Po przekroczeniu linii startu byłam pewna, że przekroczę też linię mety. Pogoda nam dopisywała, a nasz wysiłek umilały na trasie liczne zespoły muzyczne. Nie mogę też zapomnieć o wspaniałych kibicach i jeszcze wspanialszych wolontariuszach na punktach odżywczych, którzy sami do nas wybiegali, aby podać kubek z wodą czy izotonikiem. Padające z ich ust słowa: „jesteście wielcy”, „dacie radę”, „trzymajcie tempo” były dodatkową motywacją i dawały kopa na przebiegnięcie kolejnych kilometrów. Uśmiech na twarzy wzbudzali również inni biegacze. Mijał nas ktoś przebrany za banana, pani wiosna, ratownik ze słonecznego patrolu oraz piłkarz kopiący piłkę przez całą długość trasy, kilka kilometrów przed metą to my jego wyprzedziliśmy. W ogóle regularne wyprzedzanie rozpoczęliśmy od 14km, a biegliśmy całą trasę równym tempem – żółwim – ale cały czas do przodu. Trasa zapewniała nam takie atrakcje, jak Pałac Kultury i Nauki, Grób Nieznanego Żołnierza, Teatr Wielki, Zamek Królewski, Park Fontann na Podzamczu, Łazienki Królewskie i dalej najpiękniejszy jak dla mnie widok Świątyni Opatrzności Bożej na Wilanowie, do której musieliśmy dobiec, ponieważ przy niej był nawrót. Swoją drogą tam też była najlepsza i najgłośniejsza strefa kibica, a był to już 25 kilometr. Po kolejnych 5 km dobiegliśmy do najdłuższej prostej, która miała nas prowadzić prawie do samej mety. Od 29 km zaczęłam bić swój rekord w ilości przebiegniętych kilometrów, ponieważ tyle wynosiło moje najdłuższe wybieganie przed maratonem. Z każdym krokiem zastanawiałam się jak zareaguje moje ciało na wysiłek, którego jeszcze nie doświadczyło. Jak dotąd ciało i głowa nie zawiodły nawet na sekundę. Trzeba było tylko pamiętać, aby od samego początku się nawadniać i w odpowiednim momencie wciągnąć żel czy zjeść banana.

Każdy kolejny krok przybliżał nas do centrum miasta i upragnionego celu. Około 10 km przed metą wyprzedził nas pacemaker biegnący na 4:50. Były więc obawy, że nie zmieścimy się w 5h. Myślę sobie „nic na siłę”, jeśli dobiegniemy kilka minut po zakładanym czasie, świat się nie zawali, a cel i tak będzie osiągnięty. Ważne żeby uśmiech nie schodził z twarzy, a nie schodził do 36 kilometra. Od tego momentu zaczęły boleć uda, na szczęście nic innego mi nie dolegało, a byłam przekonana, że znacznie wcześniej będę musiała zmagać się z bólem. Dopiero teraz zaczęłam niecierpliwie wyczekiwać punktów odżywczych, byle tylko przejść kilka kroków i chwilkę odpocząć popijając wodę. Oczywiście nie było mowy, żeby iść w innym momencie. Minęliśmy 38 kilometr i sama nie wierzę, że jeszcze chwila dzieli mnie od jednej z najpiękniejszych chwil w życiu – jak dotąd. Na 40 km moim oczom ukazuje się cel, oaza, raj – jakkolwiek by tego nie nazwać – wyczekiwane przeze mnie szczęście i spełnienie jednego z marzeń. Krzysiek odbiega trochę do przodu i rozmawia z innym biegaczem, ale zaraz odwraca się i wraca do mnie mówiąc: „dalej, jeszcze tylko troszkę”. Wtedy ja mówię do niego: „spokojnie, teraz to ja delektuję się widokiem i chwilą”. Wzruszenie zapierało dech – dosłownie. Nie mogłam sobie pozwolić na chwile słabości, żeby móc swobodnie oddychać. W oddali widzimy 41km, po chwili go mijamy. Zbiegamy z mostu w kierunku stadionu i naszym oczom ukazuje się tabliczka z napisem „1000m”, „800m”, „600m”, „400m i OGIEŃ!”(aż się zaśmiałam). Myślę sobie, że od mety dzielą mnie tylko 2 okrążenia na bieżni. Uśmiecham się, widzę już bramę stadionu, zaraz nią przebiegamy, po obu strona pełno wiwatujących kibiców. Nie czuję już bólu, tylko ogromną radość. Wbiegamy na stadion i rozglądam się z uśmiechem na ustach jak tłum ludzi dopinguje nas na tych ostatnich metrach. Jeszcze rzut oka na czas, który brutto wskazywał 5h i 4 min i krzyczę, że mamy złamane 5h. Patrzę na Krzyśka, który cieszy się i mówi: „zobacz, to jest twoja meta”, a ja już ją widzę, widzę moją metę, a po kilkunastu metrach przebiegamy jej linię trzymając się za ręce. Słowa nie opiszą tego, co wtedy czujesz. Po prostu to trzeba przeżyć. Krzysiek mówi: „teraz idź po swój medal”. Wolontariuszka zawiesza mi medal na szyi, ktoś robi nam wspólne zdjęcie i mówię do Krzyśka, że teraz już mogę płakać. Ocieram łzy z policzków, wolontariusze dają nam wodę i izotonik i idziemy szukać Macieja, który od godziny nudzi się na trybunach czekając za nami.

SAM_5050

Podobno na królewskim dystansie do 30 km biegną nogi, a później tylko głowa. Moje nogi przebiegły 42km 195m i nie potrzebowały do tego głowy, która nie miała ani sekundy zwątpienia w osiągnięcie celu. Ze Stadionem żegnamy się szczęśliwi, bo każdy z nas swój cel osiągnął. Maciej poprawił życiówkę, która teraz wynosi 03:57:07, ja dobiegłam do mety cała i zdrowa w czasie 04:56:10, a Krzysiek cieszy się razem ze mną. Dla mnie to wielki sukces, bo przecież „każdy ma swoje igrzyska”. Jednego jestem pewna, że jeszcze tu wrócę – kto wie – być może za rok. To uczucie uzależnia…

Martyna Napieralska

* popularnie nazywanego „shotem Konkiewicza” – przyp. Maciej

Możliwość komentowania została wyłączona.