3. Orlen Warsaw Marathon

3. Orlen Warsaw Marathon

 

Największa marketingowa impreza biegowa w Polsce pod szyldem Orlenu już 3 raz zawitała na ulice stolicy. Łączna liczba około 18 000 uczestników przywdziała sportowe ubrania i biegowe buty – stając przed wyzwaniem pokonania: maratońskiego dystansu 42 kilometrów (7,5 tys.) lub 10 kilometrów w biegu Oshee (ok. 10,5 tys.).

 

Jak brzmi myśl przewodnia naszego klubu – jesteśmy grupą ludzi, których łączy wspólna pasja. Pasjonatów biegania w Warszawie 26 kwietnia 2015 było dziewiętnaścioro, wyniki:

 

3. Orlen Warsaw Marathon – 42,195 km:

 

480. Robert Łuczak – 3:09:18

673.  Lech Wojciechowski – 3:15:08

1041. Piotr Golczak – 3:23:14

1614. Maciej Jaśkowiak – 3:31:48

1640. Robert Konkiewicz – 3:32:19

3052. Arkadiusz Sadowski – 3:51:26

3165. Adrian Miller – 3:52:43

3762. Krzysztof Krawczyk – 3:58:05

3817. Magdalena Stępień – 3:58:30

3915. Marcin Łodyga – 3:59:12

3926. Łukasz Kucharzewski – 3:59:20

4127. Maciej Wróbel – 4:01:32

5453. Krzysztof Szkoda – 4:24:23

6169. Paweł Szymkowiak – 4:38:52

6947. Katarzyna Konkiewicz – 5:03:35

7007. Joanna Jaśkowiak – 5:06:59

7133. Grzegorz Gamrowski – 5:14:58

7155. Iwona Sadowska – 5:17:50

 

Orlen Warsaw Marathon – Bieg Oshee 10 km:

 

1417. Magdalena Nowak – 46:44

 

 

Komercja, komercja, komercja

 

Organizacja biegu stała na wysokim, odgórnie przyjętym poziomie. Jednak większy nacisk postawiono w tym przypadku na reklamę oraz zadowolenie kibiców, niż na stuprocentowe zaspokojenie potrzeb biegnących. Minimalne niedociągnięcia w postaci: wolnej obsługi na punktach odżywczych (których długość na szczęście rekompensowała ich ilość na całej rozpiętości dystansu), także braku na owych cukru i czekolady; momentami wąskiej trasy nie pozwalającej wyprzedzać, czy pryszniców pod gołym niebem – pozostawiają lekki niesmak. Poza drobnymi niedogodnościami, wszystko wyglądało, kolokwialnie mówiąc – fajnie. Wywiady z celebrytami, telewizyjna konferansjerka, balony, niesamowicie zbudowana meta, buchające snopy dymu, zgrabne medale – to podoba się ludziom, nam też się podobało.

 

Krew, pot i… toi-toi’e

 

Do stolicy wyjechaliśmy sporą grupą, towarzyszyli nam członkowie Wolsztyńskiego Klubu Biegacza i znajomi z Granowa. Każdy z nas przed biegiem stawiał sobie inne cele. Część z nas walczyła o poprawienie osobistych rekordów, część potraktowała bieg jako formę treningu, znalazł się wśród nas jeden debiutant na dystansie maratonu (Paweł) – niezależnie od motywacji – cel dla wszystkich był jeden – pobyć ze sobą (był to największy klubowy wyjazd, przynajmniej w tym roku) i dobrze się bawić!

 

Po ukończonym biegu można było zweryfikować postawione osobiste cele, z tym bywało różnie, jednak większy odsetek z nas był zadowolony. Niektórzy byli wręcz przeszczęśliwi. Warto by o nich wspomnieć, tak więc – uwaga! Zaczynam chwalić.

 

Genialny czas Roberta Łuczaka, który jako pierwszy z klubowiczów zameldował się na mecie, przypomnijmy – 3:09:18. Następnie Lech Wojciechowski – nabiegawszy 3:15, a po nim Piotr Golczak – ze świetnym czasem – 3:23:14 – kończy swój drugi maraton. Maciej Jaśkowiak – bogatszy o osobisty rekord życiowy – najdłuższy czas, w jakim kiedykolwiek pokonał maraton – oraz o garść anegdot, które będzie opowiadał jeszcze przez wiele lat. Robert Konkiewicz – 3:32:19 – dopina swego i przepracowaną zimę pieczętuje życiówką. Później na mecie pojawiali się kolejno czórkołamacze – Arkadiusz Sadowski, Adrian Miller, Krzysztof Krawczyk, Magda Stępień, którą prowadziłem do 37. kilometra, a która samodzielnie dała sobie na końcu radę – łamiąc upragnione 4 godziny i poprawiając rekord życiowy o ponad 10 minut, o czym jeszcze opowiem. Następnie na metę wpadł Marcin Łodyga. I krótko po nim Łukasz Kucharzewski, pobijając swoje PB – 3:59:20 – gratulacje! Dalej ja z Krzyśkiem, tydzień po maratonie w Krakowie, odhaczając długie wybieganie przed GWiNTem. Szczęśliwy debiutant – Paweł Szymkowiak – kończy swój pierwszy, na pewno niezapomniany „królewski dystans” z czasem 4:38:52. Katarzyna Konkiewicz, zmęczona ale zadowolona, Joanna Jaśkowiak – z nową życiówką – 5:06:59 i na elitarnym końcu Grzesiu i Iwona z dobrymi czasami.
Na wszystkich wyżej wymienionych czekały Martyna i, wykąpana i przebrana już po przebiegniętej (46:44) dyszce – Magda.

 

Jak maraton wyglądał z mojej perspektywy? Miał być sielanką, a dał mi w kość – ale od początku.

 

Droga z hotelu, spacerowym krokiem, z każdą chwilą zbliżała nas do Stadionu, który pod tyloma względami jest w naszym kraju krytykowany, jednak to właśnie on jest miejscem, w którym w ważnych sportowych i kulturalnych chwilach zbiera się cały Naród. Dlatego też organizatorzy umieszczając start i metę biegu właśnie pod Stadionem Narodowym i opatrując swoją imprezę hasłem „Narodowe Święto Biegania” nie zrobili błędu.

Ale święto dopiero miało się zacząć, my na start dopiero zmierzaliśmy; mijając dziesiątki namiotów odnosiło się wrażenie, że Błonia Stadionu przemieniły się w istne Biegowe Miasteczko, które przed godziną dziewiątą zaczęli zalewać jego nowi mieszkańcy – Lud Biegaczy. Spoglądając na numery startowe zawierające 5 cyfr człowiek powoli zaczynał sobie uświadamiać, że za moment wypłynie na głębokie morze ludzi żądnych rywalizacji. Tak, faktycznie było ich sporo, jednak odpowiednio usytuowane bramki, barierki, ochroniarze – tworząc na Wybrzeżu Szczecińskim dwie nitki biegnących w jednobarwnych koszulkach – białą dla dyszki i czerwoną dla maratonu – zapewnili, że wszystko to odbyło się tak, jak należy. Każdy stał tam, gdzie miał stać, a wielki tłum mógł bezpiecznie zalać arterie Warszawy.

GKB życząc sobie powodzenia porozchodził się do swoich stref czasowych. Magda, Krzysiek i ja zajęliśmy miejsce w nad wyraz restrykcyjnie pilnowanym sektorze 4:00-4:15. Plan? Prowadzimy Magdę na <4:00. Ruszyliśmy spokojnie. Tempo przez cały czas było równe. Zaczął siąpić deszcz. Na 4 kilometrze dołączył do nas biegacz Hubert z Opalenickiego Klubu Biegacza, kilometry uciekały. Nie brakowało nawodnienia, prawie przez całą trasę w ręce trzymałem butelkę izotoniku, która magicznym sposobem co 10 kilometrów zamieniała się na pełną. Krzysiek opowiadał historie ze swojego życia, wnerwiając przy tym sapiących i licznie wyprzedzanych maratończyków, okazał się przy tym nieocenionym sanitariuszem, gdy w okolicach 9 kilometra na śliskim od mżawki asfalcie przy wodopoju zaliczyłem glebę, zdzierając przedramię i tyłek. Dystans topniał. Na 21. kilometrze nasz zegarek wskazał niewiarygodne 2:00:00 – mam świadków! Biegliśmy dalej. Na 26. chłopaki kontynuowali swoje pogaduchy, my z Magdą ruszyliśmy na łamanie 4:00. Nie miałem wątpliwości, że się uda. Tempo oscylowało cały czas w granicach 5:20-5:35, Magda była silna. Gdy na zegarku pojawiła się okrągła trójka mijaliśmy właśnie 32. kilometr, natomiast na 34. doszliśmy pacemarkerów na 4:00 (jak się po biegu dowiedziałem, byli to pejsi na 4 brutto). Deszcz padał coraz bardziej, woda chlupała w butach, niektóre kałuże w tym tłoku nie dały się wyminąć. I w końcu przyszła ściana. Na szczęście tylko moja. Na punkcie z wodą na 37. kilometrze zbyt długo zamarudziłem, gdy udało mi się już schwycić najukochańszy, upragniony kubek przezroczystej, mokrej wody – 50 metrów przede mną zobaczyłem tylko pomykający za pacemarkerem napis „Grodziski Klub Biegacza” – wiedziałem, że sama da radę. Dała – jestem dumny i szczerze gratuluję. Ja natomiast doczłapałem się do mety w zdrowiu i zaliczając szósty już maraton w życiu. Na mecie czekał medal, głos Rafała Patyry, izotonik, woda, piwo bezalkoholowe i nieoceniona ekipa GKB.

Opuściliśmy stolicę po 16, w Grodzisku wylądowaliśmy przed 23. Wyjazd wypalił w 100%, będziemy go długo i dobrze wspominać.

orlen warsaw

Zdjęcia już niebawem w naszej galerii!

 

Okazją do skomentowania tych wydarzeń będzie dzisiejsze zebranie GKB – godzina 19:00 – CK RONDO. Zapraszamy!

 

Maciej Wróbel

 

Wyjazd został dofinansowany z funduszów Gminy Grodzisk Wielkopolski

 

 

 

 

Możliwość komentowania została wyłączona.